„O prawie (wobec) zwierząt”, czyli...

Czyje są zwierzęta?….

To podstawowe pytanie, na które chcę sobie odpowiedzieć, pomimo że już bardzo cennych i profesjonalnych wypowiedzi na ten temat padło. Intuicja podpowiada mi jednak zmianę kierunku. Zakładam, że mogę się w całej rozciągłości mylić.

No więc tak sobie myślę, że systematyka, podziały i klasyfikacje porządkują, ale zbyt szczegółowe zacierają istotę rzeczy. Tak – zdaje się – jest w odniesieniu do statusu prawnego zwierząt. Odnoszę wrażenie, że część argumentacji opiera się na założeniu, że zwierzę jest rzeczą, podczas gdy z woli wyraźnej ustawodawcy zwierzę rzeczą nie jest.

Wg mnie relacja człowiek – zwierzę nie jest relacją cywilnego stosunku prawnego. Jest ona niewątpliwie nieokreślona jednoznacznie, ale jej treść (przejawy, atrybuty) raczej zbliżają się do władzy rodzicielskiej, niż do prawa własności.  Mam wrażenie, że ustawodawca ma problem z jednoznacznym określeniem kształtu tej relacji, natomiast bez wątpienia ma świadomość, że zwierzę jako istota czująca, bardziej rzeczą nie jest, niż nią jest.

Trudność ustawodawcy w jasnym, jednoznacznym określeniu sytuacji prawnej zwierząt polega na tym, że ludzie nie chcą zrezygnować z eksploatacji zwierząt (a więc ustawodawca dopuszcza ich zabijanie) oraz na tym, w jaki sposób  – w odniesieniu do tak dużej różnorodności zwierząt (ich gatunków), te relacje człowiek- zwierzę miałyby wyglądać, jak ustawodawca miałby je ukształtować (przecież mamy miliony gatunków, które różnią się znacznie od siebie swoimi potrzebami, cechami). Obserwacja życia społecznego, gospodarczego i politycznego wystarczy, by stwierdzić, że ustawodawca ma problem z satysfakcjonującym, dobrym prawem regulującym relacje człowiek – człowiek, a co mówić o relacjach z całkiem innymi gatunkami. Nie mogę też nie zauważyć, że światy ludzkie i zwierzęce się nachodzą czasem, a konflikt interesów jest nie do rozwiązania pokojowo- np. budujemy osiedle, drogi etc. niszczymy nory mysz czy innych gryzoni, przeganiamy ptaki. Wydaje się niemożliwe, by przy dużych inwestycjach ocalić każde z tych zwierząt, nie  naruszając ich „domów”, czy życia (jak to zrobić fizycznie?). Gdyby chodziło o ludzi, interes pojedynczego człowieka musiałby być brany pod uwagę, choć i tak nie zawsze musiałby być faktycznie  skutecznie ochroniony.

Niemniej jednak zauważam, że ustawodawca (prawodawca) wykazuje dużą troskę wobec zwierząt nakładając na ludzi obowiązek liczenia się z tym, że na danym obszarze,  w środowisku człowieka, są inne żyjące stworzenia i w związku z tym ustawodawca w istocie zabezpiecza jakoś te interesy. Choć wydaje się, że czyni to wciąż w sposób niedoskonały, ale wg mnie z licznych regulacji (z gąszczu przepisów) wyłania się obraz ustawodawcy (prawodawcy) wrażliwego na losy zwierząt, który na różne sposoby chce je chronić i to – co najmniej sugeruje – że według ustawodawcy – zwierzę bardziej rzeczą nie jest, niż nią jest. W związku  z tym stawiam tezę, że przepis art. 1 ust. 2 u.o.z. o „odpowiednim stosowaniu w sprawach  nieuregulowanych tą ustawą przepisów dotyczących rzeczy”, czytany razem z ust. 1 tego przepisu („Zwierzę jako istota czująca, zdolna do odczuwania cierpienia, nie jest rzeczą”), raczej podkreśla to, że ustawodawca zwierzętom nie przyznaje pozycji równej ludziom, niż to, że jego zdanie zwierzę powinno być traktowane jak rzecz.

Nie sposób też pominąć, że przepisy u.o.z. (ustawy o ochronie zwierząt)  zawierają uregulowania o cechach prawa publicznego i prawa prywatnego. Szukając odpowiedzi na pytanie, jaka jest prawna relacja człowiek – zwierzę, czym ona jest, czym się cechuje, zauważam, że ustawodawca wyodrębnia grupy zwierząt (domowe, gospodarskie, wykorzystywane do celów naukowych, rozrywkowych etc.) i w związku z tym dopuszcza różne sposoby odnoszenia się przez ludzi do tych zwierząt. Wydaje mi się jednak, że ustawodawca poza tym, że zezwala na określone formy traktowania zwierząt przez ludzi, to dostrzega „jakiś” jeszcze inny wymiar relacji człowiek – zwierzę, dotyczący każdego zwierzęcia (zwierzęcia jako takiego, będącego istotą czującą), niezależnie od tego, do której  z grup (do jakiego gatunku należy).

Ustawodawca uznaje zwierzęta za dobro i wydaje mi się, że (jednak!) chodzi tu o dobro samo w sobie, choć nie ulega wątpliwości, że jednocześnie (niestety w bardzo dużym stopniu) akceptuje takie postępowania  ludzi wobec zwierząt, które w żadnej mierze nie przystają do postępowania z bytem, które jest „dobrem”.  Ustawodawca potwierdza, że zwierzęta są dobrem wspólnym dla wszystkich ludzi, jednocześnie daje „prywatnym osobom”  możliwość „złego” traktowania (niektórych)  zwierząt.

Mam wrażenie, że poza obszarem tych regulacji prawnych, które określają, co człowiekowi ze zwierzęciem wolno, a co nie wolno zrobić, pozostaje jeszcze jakaś treść relacji człowiek – zwierzę, która jest uznana przez ustawodawcę (i chroniona?). To właśnie ta treść tej relacji podpowiada, że każde zwierzę, niezależnie od przynależności gatunkowej jest w jakimś stopniu….. niczyje. (c.d.n.).